07.02.2022, 17:56
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.02.2022, 20:04 przez twojstara1.)
Moje wspomnienia z jazdy motocyklem po Ukraińskich Górach.
1/3
Gdy po całodziennej jeździe po górach na Ukrainie zaczęliśmy się motocyklami wspinać (tak to odpowiednie słowo) w stronę połonin kolega obsługujący nawigacje zboczył z trasy. Wylądowaliśmy w bukowym jarze. Wydostanie się z niego zajęło nam około godziny. Na pół godziny przed zachodem słońca dotarliśmy do malutkiej polanki.
Wtedy usłyszałem głos, nie niebyła to głos z nieba tylko znajomy się odezwał.
-idealne miejsce na biwak.
-A no tak-Przyznałem rację.
-Rozbijaj się szybciej bo już słońce zachodzi, a jutro będziemy na szczycie- dodał.
30 min później.
-Te.. a co ci ten wulkanizator mówił na temat niedźwiedzi? Zapytał
-No że trzeba uważać bo są i żeby żarcia nie trzymać przy namiocie oraz żeby rozłożyć szmatki nasączone benzyną w pewnej odległości od namiotu.- A czemu się pytasz dodałem.
-No wiesz jesteśmy w górach gdzie występują niedźwiedzie, jest wczesna jesień, okres wzmożonego żerowania tych ssaków a my stoimy na środku jedynych malin i jeżyn jakie po drodze widziałem. A więc przypomnij sobie wszystko co ci powiedział i zacznijmy to robić.
Wtedy uświadomiłem sobie że boje się niedźwiedzi. Rzekłbym że był to niemal pierwotny strach, nigdy nie bałem się tak przed niczym i nikim. Pierwsze co zrobiłem to zacząłem szukać drzewa na które da się wejść, na wszelki wypadek.
Taaa.... same 20 letnie świerki i to z gałęziami tak gęstymi że tylko wiewiórka jest się w stanie przecisnąć.
Następnie....... nic nie zrobiłem bo jedynie co mogłem zrobić to wyciągnąć scyzoryk o ostrzu 7cm.
Gdy udało mi się jakimś cudem zasnąć, budziły mnie koszmary o podobnej tematyce a mianowicie niedźwiedź mnie gonią ja uciekam , on mnie dopada i zaczyna na żywca zjadać. Wiesz nie wieże w reinkarnację ale wtedy zacząłem wierzyć że chyba w poprzednim żywocie skończyłem w paszczy niedźwiedzia. Sam po prostu nie wiedziałem skąd u mnie taki lęk powstał.
2/3
Na szczęście parę godzin później nastał słoneczny ranek i dał poczucie bezpieczeństwa. Uświadomiłem sobie że ten lęk był w głównej mierze bezpodstawny, i w sumie sam się nakręciłem ale co zrobić jak już wyobraźnia zaczyna działać. Jednak nadszedł czas wyjazdu z obozowiska i powoli oraz mozolnie zaczęliśmy wjeżdżać na połoniny.
Zanim wjechałem na grzbiet to standardowo leżałem parę razy. Czasem podjazdy były tak strome że podnosiło mi przednie koło.
Ucieszył mnie moment gdy zaczęliśmy zjeżdżać z góry. Po pewnym czasie spędzonym na ześlizgiwaniu się i ciągłym hamowaniu oboma hamulcami, dojechaliśmy do wioskowego sklepu.
A w nim ludzie się nas pytają skąd przyjechaliśmy.
To odpowiadamy że z góry i tam też spaliśmy.
-A to niedźwiedzie was nie odwiedziły? Zdziwiony zapytał jeden z konsumentów piwa.
-Nie ani jeden. Odpowiedział kolega i dodał.
-Tam chyba niema niedźwiedzi.
Wśród miejscowych zapadła konsternacja popatrzyli się na siebie i...
Ryknęli głośnym śmiechem
-Ty Wania słyszałeś oni mówią że tam niema niedźwiedzi, u góry niema niedźwiedzi hahahahaha
-Już dawno takiego dobrego kawału nie słyszałem. Odpowiada Wania.
Cały sklep ryczy ze śmiechu jakby usłyszeli najlepszy kawał w życiu.
Ja stoję jak głupi patrzę się na kolegę a kolega na mnie.
Po tym spotkaniu obiecałem sobie że już więcej na tej wycieczce nie będę spał wysoko w górach.
A że powoli zjeżdżaliśmy z gór i kierowaliśmy się do granicy z Rumunią to i miasteczek przybywało, dając okazję do spotkania jakiś jadłodajni.
Wyśnił nam się schabowy, (może nie tyle mi co kolega tak sugestywnie opowiadał o złocisto brązowej panierce, świeżych ziemniaczkach posypanych koperkiem i mizerii ze świeżych cieniutko krojonych ogórków).
Wizja która jawiła mi się wtedy w głowie była tak sugestywna że stwierdziłem iż pchanie motocykla na zmianę z leżeniem pod nim może poczekać i czas napełnić brzuch MIĘSEM.
Kolega potrafi bardzo obrazowo opowiadać i to do tego stopnia iż zapomniałem o tym że na jesień niema świeżych ogórków a już na pewno tych młodych i zapaliłem się do pomysłu.
Gdy przejeżdżaliśmy przez dużą wieś, znajomy jadący przede mną nagle zaczął ostro hamować, przywaliłem mu wtedy w migacz. Na szczęście w motocyklach enduro migacze są bardzo giętkie. On tylko rzucił okiem czy nie urwany i prawie pobiegł do budynku w którym zauważył nalewaki do piwa. Jego smutna mina i wypowiedź
-Nawet jebanej zapiekanki nie mają.
Rozwiała moje płonne nadzieje na to iż był to bar.
Dalsza podróż była początkiem drogi przez głód ludzi poszukujących ciepłej strawy.
Od tamtej pory wiem że na Ukrainie prawie w każdym sklepie jest mały blat z nalewakami od piwa i co najmniej jeden stolik, co nie oznacza baru.
Utwierdziły nas w tym przekonaniu kolejne sklepy.
Dlatego zmieniliśmy taktykę i zaczęliśmy szukać barów, pewnie się zastanawiasz dlaczego nie restauracji.
Ponieważ doszliśmy do wniosku że jeśli niema barów to tym bardziej restauracji.
Kolejna duża wieś kolejny sklepik i nadal nic.
Gdy okazało się że do zachodu słońca zostało 4 godziny, zaczęliśmy kierować się na jakieś większe miasteczko.
Gdy tam dotarliśmy krzyknąłem.
-JEST to on BAR
Jawił mi się wtedy niczym święty gral.
Gdy zadowolony wchodziłem do tegoż przybytku a za mną znajomy, naszym oczom ukazały się ... obrusy na stolikach tak brudne że gdy miejscowi podnosili kufel rozlegało się głośne mlaśnięcie gdy obrus się odklejał. Goście wyglądali niczym żywcem skopiowani z okładki książki o Jakubie Wędrowyczu, Pilipiuka. Gumofilce, waciaki, papieros w gębie i te spojrzenia w naszą stronę...
O ironio, wszyscy się do nas odwrócili, prócz barmana ( temu było widać tylko nogi gdy leżał na tapczanie w osobnym pomieszczeniu).
Wzrok tych ludzi był niczym nie skrępowany i tak wścibski że poczułem się jak murzyn na dzikim zachodzie który wchodzi do baru na długo przed wojną secesyjną.
A więc stoimy przed jakąś tablicą, na której są najprawdopodobniej ceny i wywiązuje się między nami taki dialog.
-Ty co to może być to trzecie od góry- Zapytał kolega
-Nie wiem skąd mam wiedzieć, nie umiem po ichniemu- Odparłem
-To ty nie miałeś w szkole rosyjskiego?- zdziwiony dopytywał
-A jak miałem mieć rosyjski kiedy nie dzieli nas nawet rok różnicy w wieku? W dodatku już 5 lat przed naszymi rocznikami nie uczyli Rosyjskiego! A przy okazji przypominam że jesteśmy na Ukrainie więc tam jest napisane po Ukraińsku- Ciągnąłem swój chwilowy wywód.
-A umiesz po Ukraińsku? Dopytywał
-A niby jakim cudem? Odparłem
-No to skąd wiesz że na tej tablicy nie jest napisane po Rosyjsku. Odpowiedział tryumfując.
Tak to był ostateczny argument który zakończył dyskusję.
Postaliśmy jak jakieś dziwadła w tym barze i stwierdziliśmy że trzeba się naradzić na zewnątrz.
Fakty były oczywiste za 1,5h będzie ciemno a my nie mamy nic do jedzenia, więc trzeba iść do sklepu i coś kupić.
-Ale kupmy prawdziwe mięso takie wiesz jak, jak,... szynka najlepiej tylko wędzone.- Podrzucił myśl znajomy.
Nie powiem spodobała mi się ten pomysł.
Gdy godzinę później rozbijaliśmy namioty na lekko podmokłej łące byłem szczęśliwy że oto w końcu spróbuję mięsa.
Kolega się postawił i kupił najdroższy kawałek mięsa jaki mieli w sklepie.
Za 0,7 kg zapłacił coś koło 45 zł.
A więc odkroił kawałek i....
Zaczyna żuć, żuć, żuć, żuć żuć....
Po minucie pytam się go.
-Jak smakuje?
-est cholelnie slony. Odparł dalej mieląc żuchwą.
Odkroiłem sobie mniejszy kawałek i zacząłem go szarpać zębami. Tak był słony.
W sumie to jak go gryzłeś czułeś tylko słoną pulpę w ustach. Do tego był tylko okopcony dymem. Więc de-facto jedliśmy na wpół surowe mięso tak słone że można było gotować na nim zupę nie dodając żadnej soli.
Zjedliśmy tylko 1/3 i zabraliśmy się za takie serowe (wędzone) warkocze rzecz jasna w solance.
Gdy po kolacji usta mi się tak pomarszczyły jak skóra 90-cio latka stwierdziłem iż czas się napić.
Niestety mieliśmy tylko 0,7l wody na dwóch. Jakoś z tego wszystkiego zapomnieliśmy kupić wodę.
Wiele razy tej nocy budziłem się z powodu przemożnego uczucia pragnienia.
A rankiem skierowaliśmy się w stronę Rumuńskiej granicy.
Ale to już inna historia.
DOCZYTAŁEŚ DO KOŃCA? TO NAPISZ CO O TYM MYŚLISZ.
1/3
Gdy po całodziennej jeździe po górach na Ukrainie zaczęliśmy się motocyklami wspinać (tak to odpowiednie słowo) w stronę połonin kolega obsługujący nawigacje zboczył z trasy. Wylądowaliśmy w bukowym jarze. Wydostanie się z niego zajęło nam około godziny. Na pół godziny przed zachodem słońca dotarliśmy do malutkiej polanki.
Wtedy usłyszałem głos, nie niebyła to głos z nieba tylko znajomy się odezwał.
-idealne miejsce na biwak.
-A no tak-Przyznałem rację.
-Rozbijaj się szybciej bo już słońce zachodzi, a jutro będziemy na szczycie- dodał.
30 min później.
-Te.. a co ci ten wulkanizator mówił na temat niedźwiedzi? Zapytał
-No że trzeba uważać bo są i żeby żarcia nie trzymać przy namiocie oraz żeby rozłożyć szmatki nasączone benzyną w pewnej odległości od namiotu.- A czemu się pytasz dodałem.
-No wiesz jesteśmy w górach gdzie występują niedźwiedzie, jest wczesna jesień, okres wzmożonego żerowania tych ssaków a my stoimy na środku jedynych malin i jeżyn jakie po drodze widziałem. A więc przypomnij sobie wszystko co ci powiedział i zacznijmy to robić.
Wtedy uświadomiłem sobie że boje się niedźwiedzi. Rzekłbym że był to niemal pierwotny strach, nigdy nie bałem się tak przed niczym i nikim. Pierwsze co zrobiłem to zacząłem szukać drzewa na które da się wejść, na wszelki wypadek.
Taaa.... same 20 letnie świerki i to z gałęziami tak gęstymi że tylko wiewiórka jest się w stanie przecisnąć.
Następnie....... nic nie zrobiłem bo jedynie co mogłem zrobić to wyciągnąć scyzoryk o ostrzu 7cm.
Gdy udało mi się jakimś cudem zasnąć, budziły mnie koszmary o podobnej tematyce a mianowicie niedźwiedź mnie gonią ja uciekam , on mnie dopada i zaczyna na żywca zjadać. Wiesz nie wieże w reinkarnację ale wtedy zacząłem wierzyć że chyba w poprzednim żywocie skończyłem w paszczy niedźwiedzia. Sam po prostu nie wiedziałem skąd u mnie taki lęk powstał.
2/3
Na szczęście parę godzin później nastał słoneczny ranek i dał poczucie bezpieczeństwa. Uświadomiłem sobie że ten lęk był w głównej mierze bezpodstawny, i w sumie sam się nakręciłem ale co zrobić jak już wyobraźnia zaczyna działać. Jednak nadszedł czas wyjazdu z obozowiska i powoli oraz mozolnie zaczęliśmy wjeżdżać na połoniny.
Zanim wjechałem na grzbiet to standardowo leżałem parę razy. Czasem podjazdy były tak strome że podnosiło mi przednie koło.
Ucieszył mnie moment gdy zaczęliśmy zjeżdżać z góry. Po pewnym czasie spędzonym na ześlizgiwaniu się i ciągłym hamowaniu oboma hamulcami, dojechaliśmy do wioskowego sklepu.
A w nim ludzie się nas pytają skąd przyjechaliśmy.
To odpowiadamy że z góry i tam też spaliśmy.
-A to niedźwiedzie was nie odwiedziły? Zdziwiony zapytał jeden z konsumentów piwa.
-Nie ani jeden. Odpowiedział kolega i dodał.
-Tam chyba niema niedźwiedzi.
Wśród miejscowych zapadła konsternacja popatrzyli się na siebie i...
Ryknęli głośnym śmiechem
-Ty Wania słyszałeś oni mówią że tam niema niedźwiedzi, u góry niema niedźwiedzi hahahahaha
-Już dawno takiego dobrego kawału nie słyszałem. Odpowiada Wania.
Cały sklep ryczy ze śmiechu jakby usłyszeli najlepszy kawał w życiu.
Ja stoję jak głupi patrzę się na kolegę a kolega na mnie.
Po tym spotkaniu obiecałem sobie że już więcej na tej wycieczce nie będę spał wysoko w górach.
A że powoli zjeżdżaliśmy z gór i kierowaliśmy się do granicy z Rumunią to i miasteczek przybywało, dając okazję do spotkania jakiś jadłodajni.
Wyśnił nam się schabowy, (może nie tyle mi co kolega tak sugestywnie opowiadał o złocisto brązowej panierce, świeżych ziemniaczkach posypanych koperkiem i mizerii ze świeżych cieniutko krojonych ogórków).
Wizja która jawiła mi się wtedy w głowie była tak sugestywna że stwierdziłem iż pchanie motocykla na zmianę z leżeniem pod nim może poczekać i czas napełnić brzuch MIĘSEM.
Kolega potrafi bardzo obrazowo opowiadać i to do tego stopnia iż zapomniałem o tym że na jesień niema świeżych ogórków a już na pewno tych młodych i zapaliłem się do pomysłu.
Gdy przejeżdżaliśmy przez dużą wieś, znajomy jadący przede mną nagle zaczął ostro hamować, przywaliłem mu wtedy w migacz. Na szczęście w motocyklach enduro migacze są bardzo giętkie. On tylko rzucił okiem czy nie urwany i prawie pobiegł do budynku w którym zauważył nalewaki do piwa. Jego smutna mina i wypowiedź
-Nawet jebanej zapiekanki nie mają.
Rozwiała moje płonne nadzieje na to iż był to bar.
Dalsza podróż była początkiem drogi przez głód ludzi poszukujących ciepłej strawy.
Od tamtej pory wiem że na Ukrainie prawie w każdym sklepie jest mały blat z nalewakami od piwa i co najmniej jeden stolik, co nie oznacza baru.
Utwierdziły nas w tym przekonaniu kolejne sklepy.
Dlatego zmieniliśmy taktykę i zaczęliśmy szukać barów, pewnie się zastanawiasz dlaczego nie restauracji.
Ponieważ doszliśmy do wniosku że jeśli niema barów to tym bardziej restauracji.
Kolejna duża wieś kolejny sklepik i nadal nic.
Gdy okazało się że do zachodu słońca zostało 4 godziny, zaczęliśmy kierować się na jakieś większe miasteczko.
Gdy tam dotarliśmy krzyknąłem.
-JEST to on BAR
Jawił mi się wtedy niczym święty gral.
Gdy zadowolony wchodziłem do tegoż przybytku a za mną znajomy, naszym oczom ukazały się ... obrusy na stolikach tak brudne że gdy miejscowi podnosili kufel rozlegało się głośne mlaśnięcie gdy obrus się odklejał. Goście wyglądali niczym żywcem skopiowani z okładki książki o Jakubie Wędrowyczu, Pilipiuka. Gumofilce, waciaki, papieros w gębie i te spojrzenia w naszą stronę...
O ironio, wszyscy się do nas odwrócili, prócz barmana ( temu było widać tylko nogi gdy leżał na tapczanie w osobnym pomieszczeniu).
Wzrok tych ludzi był niczym nie skrępowany i tak wścibski że poczułem się jak murzyn na dzikim zachodzie który wchodzi do baru na długo przed wojną secesyjną.
A więc stoimy przed jakąś tablicą, na której są najprawdopodobniej ceny i wywiązuje się między nami taki dialog.
-Ty co to może być to trzecie od góry- Zapytał kolega
-Nie wiem skąd mam wiedzieć, nie umiem po ichniemu- Odparłem
-To ty nie miałeś w szkole rosyjskiego?- zdziwiony dopytywał
-A jak miałem mieć rosyjski kiedy nie dzieli nas nawet rok różnicy w wieku? W dodatku już 5 lat przed naszymi rocznikami nie uczyli Rosyjskiego! A przy okazji przypominam że jesteśmy na Ukrainie więc tam jest napisane po Ukraińsku- Ciągnąłem swój chwilowy wywód.
-A umiesz po Ukraińsku? Dopytywał
-A niby jakim cudem? Odparłem
-No to skąd wiesz że na tej tablicy nie jest napisane po Rosyjsku. Odpowiedział tryumfując.
Tak to był ostateczny argument który zakończył dyskusję.
Postaliśmy jak jakieś dziwadła w tym barze i stwierdziliśmy że trzeba się naradzić na zewnątrz.
Fakty były oczywiste za 1,5h będzie ciemno a my nie mamy nic do jedzenia, więc trzeba iść do sklepu i coś kupić.
-Ale kupmy prawdziwe mięso takie wiesz jak, jak,... szynka najlepiej tylko wędzone.- Podrzucił myśl znajomy.
Nie powiem spodobała mi się ten pomysł.
Gdy godzinę później rozbijaliśmy namioty na lekko podmokłej łące byłem szczęśliwy że oto w końcu spróbuję mięsa.
Kolega się postawił i kupił najdroższy kawałek mięsa jaki mieli w sklepie.
Za 0,7 kg zapłacił coś koło 45 zł.
A więc odkroił kawałek i....
Zaczyna żuć, żuć, żuć, żuć żuć....
Po minucie pytam się go.
-Jak smakuje?
-est cholelnie slony. Odparł dalej mieląc żuchwą.
Odkroiłem sobie mniejszy kawałek i zacząłem go szarpać zębami. Tak był słony.
W sumie to jak go gryzłeś czułeś tylko słoną pulpę w ustach. Do tego był tylko okopcony dymem. Więc de-facto jedliśmy na wpół surowe mięso tak słone że można było gotować na nim zupę nie dodając żadnej soli.
Zjedliśmy tylko 1/3 i zabraliśmy się za takie serowe (wędzone) warkocze rzecz jasna w solance.
Gdy po kolacji usta mi się tak pomarszczyły jak skóra 90-cio latka stwierdziłem iż czas się napić.
Niestety mieliśmy tylko 0,7l wody na dwóch. Jakoś z tego wszystkiego zapomnieliśmy kupić wodę.
Wiele razy tej nocy budziłem się z powodu przemożnego uczucia pragnienia.
A rankiem skierowaliśmy się w stronę Rumuńskiej granicy.
Ale to już inna historia.
DOCZYTAŁEŚ DO KOŃCA? TO NAPISZ CO O TYM MYŚLISZ.